Uwielbiam wędrówki w nieznane. Okoliczne lasy, drogi i bezdroża, tudzież wądoły różnej maści nie wyglądają na nieprzebyte, więc zgubić się tu – raczej – niepodobna. Zawsze się człowiek gdzieś znajdzie. Może do domu będzie tylko dalej niż zwykle… Ale za to – jaka przygoda! W Czerniawach, zupełnie niedaleko skrzyżowania z Lubelską, Kwaskową i Nadrzeczną (300m) jest wejście do jednego z wielu tutejszych wąwozów. - Tędy prowadzi droga na pola – poinformowano mnie. Na Łysą Górę znaczy. To miejsce już znam. Mimo, że – jak zarzekają się miejscowi – nie ma ono nic wspólnego z sabatami czarownic, do normalnych raczej – przynajmniej według mnie – nie należy. Zawsze, gdy tu jestem – chociaż ten skrawek świata znany mi jest od dziecka – tu właśnie przychodzi mi szukać drogi. Jasne – znajduję ją. Prędzej czy później. Ale przecież nie powinnam jej w ogóle szukać. Powinnam nią iść bez odnajdywania. I jak tu nie wierzyć w moc ciemną? Moc ciemna czy jasna – ma to do siebie, że kusi. Nic...
+ czytaj pełny opis
Uwielbiam wędrówki w nieznane. Okoliczne lasy, drogi i bezdroża, tudzież wądoły różnej maści nie wyglądają na nieprzebyte, więc zgubić się tu – raczej – niepodobna. Zawsze się człowiek gdzieś znajdzie. Może do domu będzie tylko dalej niż zwykle… Ale za to – jaka przygoda!
W Czerniawach, zupełnie niedaleko skrzyżowania z Lubelską, Kwaskową i Nadrzeczną (300m) jest wejście do jednego z wielu tutejszych wąwozów.
- Tędy prowadzi droga na pola – poinformowano mnie.
Na Łysą Górę znaczy. To miejsce już znam. Mimo, że – jak zarzekają się miejscowi – nie ma ono nic wspólnego z sabatami czarownic, do normalnych raczej – przynajmniej według mnie – nie należy. Zawsze, gdy tu jestem – chociaż ten skrawek świata znany mi jest od dziecka – tu właśnie przychodzi mi szukać drogi. Jasne – znajduję ją. Prędzej czy później. Ale przecież nie powinnam jej w ogóle szukać. Powinnam nią iść bez odnajdywania. I jak tu nie wierzyć w moc ciemną?
Moc ciemna czy jasna – ma to do siebie, że kusi. Nic więc dziwnego, że pomimo przykrych doświadczeń postanowiłam zbadać ten wąwóz. Mając na uwadze fakt, że pola są zwykle szerokie („Szerokie pole, śpią chaty w dole…”) na wszelki wypadek – głównie dla towarzystwa – wzięłam ze sobą rower. W swoim ulubionym kolorze – krwistej czerwieni. Żeby pasowało do aury Łysej Góry. Wkrótce okazało się, jak bardzo to pasowało. Czytać: nie pasowało. Rower okazał się wyjątkowo uciążliwym towarzyszem. Prawdziwa persona non grata. Mimo, że na rozwidleniu ścieżek wybrałam tę najszerszą – wzdłuż ogrodzenia.
Szeroka ścieżka wkrótce uległa takiemu zwężeniu, że gdyby nie fakt, że ściany wąwozu schodziły się do środka wyznaczając drogę, nie byłoby jej znać zupełnie. Najrozsądniej byłoby się wycofać. Chociażby ze względu na czerwonego towarzysza. Ale ja oczywiście bywam rozsądna. Z naciskiem na „bywam”. Jest rozsądek – nie ma przygody.
Trzymając się cały czas prawej strony jaru, podpierając się rowerem, ale najczęściej przenosząc go nad i pod przeszkodami różnej maści, szłam pod górę w krajobrazie, który coraz bardziej przypominał ostępy z obrazów Szyszkina. Zwalone drzewa, wykroty i osuwiska jednak zamiast nakazać natychmiastowy odwrót, zachęcały do dalszej wędrówki. Pragnienie poznania: co jest po drugiej stronie lustra było zbyt silne.
W końcu po mniej więcej półkilometrowej wspinaczce wąwóz zaczął się wypłycać i poszerzać. Odetchnęłam. Wkrótce jednak okazało się, że za wcześnie. Wyjście z jaru – nieużywane – zagradzał gąszcz kłujących, szarpiących, parzących i innych nieprzychylnie nastawionych do człowieka roślin. Co dalej? Ściany wądołu, co prawda także zarośnięte, chociaż trochę mniej niż wyjście, były tu jednak na tyle niskie, że można było zastanawiać się nad tym, który kierunek ewakuacji wybrać. W prawo czy w lewo? Ostatecznie zdecydowałam się wyjść na prawo. Prawa strona kojarzy się przecież z rozsądkiem. Tego mi było też trzeba. (Wiem, że od samego początku… Ale w końcu – oj tam, oj tam.!)
Najpierw z wąwozu wychynął mój rower, potem ja. Chwila odsapki – i teraz: pokaż, czerwony rumaku, co potrafisz! Teren okazał się na tyle równy, że siodełko było jak wymarzona kanapa! A dokoła mnie migały zielone jeszcze korale wiśni.
Gdy dojechałam do drogi – po pokonaniu mniej więcej 200 metrów – skręciłam w lewo. Kolejne 100 m i znalazłam się na skrzyżowaniu polnych dróg. Łysa Góra… Łysa Góra w Kazimierzu – proszę mi wierzyć – wcale nie jest łysa. Może dlatego także niełatwo tu się odnaleźć? No dobrze, ale dokąd teraz? Chwila listowania moich szarych komórek na tle soczystej zieleni, druga chwila z mapą i …już wiem, gdzie jestem! Jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia… W lewo!
Trawiasta droga zdaje się być znowu nieuczęszczaną i nie zachęca do wędrówki, mimo, że tym razem jadę. Na rowerze. Wkrótce jednak przechodzi w znajomą głębocznicę. Super. Droga wije się w dół. Rower śmiga wśród zarośli. Po prawo miga mi wieża telewizyjna na Górach. Ok, nie zginę. I tak jest rzeczywiście. Wyjeżdżam w miejscu, gdzie Gościniec Opolski łączy się w ulicą Kwaskowa Góra. Przy krzyżu. Wciąż jednak nie mam dość. Skręcam w prawo. Szukam wzrokiem wylotu ulicy Szkolnej. Tu skręcam w lewo i Szkolną, a potem Lubelską dojeżdżam do rynku. Uff. Fajnie było!
(Przeszłam / przejechałam w sumie nie więcej niż 4,5 km...)
ZOBACZ MAPĘ
- zwiń